Asset Publisher Asset Publisher

Wilki na muszce

"Z Torunia zostałem zawezwany przez dyrektora Wacława Rogińskiego z Dyrekcji Lasów Państwowych w Siedlcach, mego dawnego szefa z czasów pracy w lasach Sieniawskich. Przez parę miesięcy byłem na praktyce w N-wie Czarna Wieś u nadleśniczego Aleksandra Górskiego - mego szwagra, a od czerwca 1922 roku dostałem dekret ministerstwa mianujący mnie nadleśniczym państwowym Nadleśnictwa Waliły, przy stacji kolejowej Waliły na linii między Białymstokiem a Wołkowyskiem. Ten pierwszy, prawie 8–letni okres samodzielnej pracy zawodowej odbyłem ku zadowoleniu mych przełożonych:  dyrektora Rogińskiego i inspektora LP  Pawelskiego,  wzorowo wywiązując się z nałożonych obowiązków, skutkiem czego, otrzymałem nominację na stanowisko Inspektora Lasów Państwowych w Dyrekcji Poznańskiej. Nie zapominam tych czasów, to były dobre czasy Walilskie, gdzie wiele dobrego spotkało moją rodzinę. Zosia otrzymała pracę jako lekarka w miasteczku Gródku–1,5 km. od nadleśniczówki. W szpitalu Gródeckim pracował Dr. Hankiewicz, największy przyjaciel naszego życia, Waliły to miejsce urodzenia mojej najukochańszej Lilusi – 15.02.1926 rok. Waliły to najszczęśliwszy okres mojego dojrzałego życia, mojej najlepszej i najbardziej wydajnej pracy zawodowej. Tutaj, zachwycały mnie niebotyczne świerki dochodzące do 40 metrów wysokości, olbrzymie sosny i przepiękne stare dęby — podszyte ślicznymi wrzosami i wysokimi jałowcami. Zdobyłem tutaj dużo dobrych i podstawowych zasad, do mojej późniejszej pracy magisterskiej. W Waliłach byłem dobrym mężem, najlepszym ojcem. Pamiętam jak do przyjemnego zaśnięcia, opowiadałem fragmenty z Trylogii Sienkiewicza - wpierw Imkuni, później Lilusi. Cieszyłem się, widząc ich zainteresowanie przygodami Zagłoby, Kmicica, Wołodyjowskiego. Przypuszczam, że te opowiadania zachęciły później Lilę do studiów historycznych na Uniwersytecie Poznańskim. Tak, byłem dobrym człowiekiem, prowadzącym uczciwy, pracowity tryb życia. Później, niestety, już w Poznaniu, rozpuściłem się, zacząłem brać udział w pijackich hulankach. Wyrzucam sobie teraz, że okazałem się słabym, ulegającym koleżeńskim pokusą. Tak,  ludzie czasami słabną W Waliłach poznaliśmy też panią Zofię Skrzeszewską, która wraz ze starym doktorem, akuszerowali przy połogu, który odbył się bez problemów. Byłem przy tym cały czas – tak chciała Zosia. Ogromnie denerwowałem się, a Zosia w czasie połogu urwała mnie guzik od marynarki, za który to trzymała się w czasie połogu. Widząc bóle Zosi męczyłem się bardzo – byłem mokry od potu. Ale jakże byłem szczęśliwy, gdy już było po wszystkim i pani Zofia oddała na moje ręce tylko co urodzoną córeczkę, którą trzymałem mocno na ręku przy piersiach, a ona cichutko kwiliła. Zosia do nas uśmiechnęła się uszczęśliwiona. Zawsze wieczorem, już po położeniu się, odmawiałem w myślach „Pod Twoją Obronę" prosząc Matkę Boską Częstochowską o zesłanie moim córkom szczęśliwego, dobrego i długiego życia. Przyjemne były nasze wyjazdy z Zosią i dziećmi do kościoła w Michałowie, naszej parafii odległego o 10 kilometrów. Jeździliśmy jednokonną bryczką. Powoził stróż nadleśnictwa – Justyn, naszym leniwym siwkiem. Miałem też drugiego konia - gniadego – trochę narowistego. Jeździłem na nim konno, objeżdżając lasy. W Michałowie był bardzo miły proboszcz, którego po mszy św. zapraszała razem z nami, baronowa– właścicielka Michałowa. Była to starsza, bardzo miła pani, częstująca nas podwieczorkiem. Imka i Lila  bardzo lubiły ciasteczka, bawiły się też z kotem i jamnikiem. Imka jeździła ze mną konno. Jeździła dobrze, doskonale trzymała się na gniadym, zmieniając bieg konia/na moją komendę/z kłusa na galop i stępa. Miewałem też różne przygody, czasami śmieszne a czasami denerwujące. Wracając z objazdu leśnictwa Ostrów, konno zjeżdżałem z wolna do małego parowu, zaczepiłem cugle o łęk siodła i zapalałem papierosa/mogłem palić , było po deszczu/. Gdy dojeżdżałem do dna parowu, mój gniadosz raptem odskoczył w bok. Zwaliłem się z konia jak snop, gdy powstałem to zobaczyłem, że  przedłużeniem parowu ucieka truchcikiem wilk. Konia dojrzałem daleko na zrębie pasącego się, poszedłem do niego wołając i wgramoliłem się na siodło, Bolał mnie cały prawy bok. Był też na pobudowanym prze zemnie tartaku, stary żyd – doskonały brakarz. Od niego nauczyłem się dobrego brakarstwa dłużyc, kloców, a specjalnie wyrabiania ciosanych podkładów, głównie sleeprów – na eksport do Anglii. W tym czasie była już pobudowana kolejka wąskotorowa, dla dowozu surowca do tartaku. Brakarz z robotnikami, zwykle wyjeżdżał do lasu kolejką, dla zakwalifikowania w lesie kloców do wyrobu ciosu. Pewnego razu, wracając kolejką z lasu, pod wieczór, natknęli się na stadko wilków, wtedy brakarz kazał wszystkim głośno krzyczeć i maszyniście gwizdać, by odstraszyć wilki.

Zabawną też przygodę miał podleśniczy Weretyński, gdy wracał wieczorem  z obchodu swojego rewiru. Natknął się on na maciorę z małym potomstwem, dał szybki strzał z dubeltówki, ale to nie wystraszyło a wręcz rozsierdziło maciorę, która pędem ruszyła w stronę podleśniczego a ten czym prędzej wgramolił się na najbliższe drzewo, upuszczając przy tym dubeltówkę. Na tym drzewie musiał przesiedzieć do późnej nocy. Maciora zawzięcie próbowała ryjem podważyć korzenie drzewa i dopiero po długim czasie odpuściła atak na drzewo i odeszła w głąb lasu wraz z małymi. Kiedy indziej jeden gajowy zimą miał przykry nocleg na drzewie. Wracając wieczorem z Nadleśnictwa — z pieniędzmi przeznaczonymi na wypłatę dla robotników — do leśniczówki natknął się na stado wilków. Był to czas rui/zalotów/, gdy za jedną wilczycą podąża kilka wilków/w czasie takiej rui wyłania się basior a wilczyca zostaje waderą/. Gajowy wdrapał się na przydrożne  drzewo. Po usadowieniu się na nim, dwa razy strzelił w górę, ale ciągle słyszał w pobliżu baraszkujące wilki więc przesiedział na tym drzewie do białego rana, bo dopiero przed świtem rozkochane stado wilków powróciło do lasu. Dobrze że nie było zbyt chłodno. Leśniczy Głuchowski nie był zaniepokojony niepowrotem gajowego, sądził, że gajowy zanocował w nadleśnictwie. Ja, również miałem raz denerwującą przygodę przy powrocie konno z objazdu lasu. W południowym leśnictwie – Zahalce – dosięgła mnie burza z ulewą i silnymi wyładowaniami atmosferycznymi. Niebo jarzyło się od błyskawic, a grzmoty huczały bez przerwy. Byłem już blisko południowej granicy Nadleśnictwa, prędko więc odjechałem dla bezpieczeństwa na 200 hektarowe nowe zalesienie wyrębów świerkowych i wtedy zobaczyłem przerażającą błyskawicę. która jak piorun po  wysokiej sośnie zbiegała z wielkim oślepiającym błyskiem do ziemi. Przerażający grzmot ogłuszył mnie i konia. Pomimo ulewnego, chłodnego deszczu czułem się spoconym. Przy końcu mej pracy w Waliłach, miałem też dość ciekawą inspekcję Ministra Rolnictwa i Leśnictwa — Raczyńskiego/członka z rodziny założycieli Biblioteki im. Raczyńskich w Poznaniu/przy współudziale Dyrektora Departamentu Leśnictwa — Miklaszewskiego – znanego naukowca, autora słynnego dzieła „Lasy i Leśnictwo Polskie", doskonale obrazującego lasy polskie. Goście ci przyjechali kilkoma samochodami w asyście kilku urzędników ministerialnych oraz pod przewodnictwem dyrektora Rogińskiego i inspektora Pawelskiego. O tej wizytacji byłem zawczasu uprzedzony, więc przygotowaliśmy się. Przyjechali przed wieczorem i tutaj Zosieńka moja wystąpiła na spotkanie gości  z doskonale zorganizowaną i bardzo smaczną kolacją. Ja byłem podenerwowany i trochę miałem „pietra". Niepotrzebnego, bo inspekcja wypadła bardzo dobrze, lecz zapamiętałem pewien zabawny epizodzik. Był ciepły wieczór i urzędowi goście siedzieli przeważnie na werandzie wejściowej, częściowo i w moim gabinecie. Otóż gdy stół w jadalni był już elegancko nakryty i przyszykowany, przybrany kwiatami, to wszedł do stołowego pokoju dyr. Rogiński i chciał doradzać kto i gdzie ma usiąść itd. Na to Zosia, kierująca dwoma pokojówkami przy urządzaniu stołu jadalnego, grzecznie ale też i stanowczo odpaliła wtrącającemu się dyrektorowi , mówiąc: „Panie dyrektorze, ja nie wtrącam się do gospodarki leśnej, proszę więc też nie wtrącać się do mojej gospodarki kulinarnej". Dyrektor wyniósł się szybciutko z pokoju, ale później często wspominał żartobliwie ten epizodzik, śmiejąc się przy tym. Kolacja była doskonała i upłynęła w bardzo przyjemnej atmosferze rozmów, które głównie prowadziła Zosia, przy dość dowcipnym i przyjemnym udziale Raczyńskiego, Rogozińskiego, Miklaszewskiego i innych. Ja wtrącałem się do rozmowy, tylko gdy zachodziła potrzeba udzielenia informacji na temat mojej gospodarki leśnej i mojego zarządzania nadleśnictwem. Po kolacji, zaprosiłem ministra do pokoju gościnnego, gdzie przyszykowane były dwa łóżka. Minister podziękował, mówiąc, że jest bardzo zmęczony i z przyjemnością zaśnie. Musiałem też pokazać w korytarzu wejście do łazienki i „OO". Zwróciłem się po tym do dyrektora Miklaszewskiego, proponując wspólny pokój sypialny z ministrem, jednak ten miły dyrektor podziękował za tę wspólną sypialnię, a gdy kazałem wnieść do mego gabinetu łóżko składane, polowe, to zaraz tam się ulokował. Pozostali goście rozlokowali się częściowo w gościnnych pokojach przy kancelarii nadleśnictwa, a częściowo na leżakach ustawionych na werandzie. Ja prawie nie spałem. Po śniadaniu odjechaliśmy do lasu kolejką wąskotorową z poustawianymi na platformie ławkami z oparciem. Podróż trwała kilka godzin, musiałem siedzieć obok ministra by informować go o wszystkim. Lustracja wypadła dobrze, ubawił się trochę minister, gdy dzierżawca smolarni – Rabinowicz – chciał wystąpić z raportem, zdejmując przy tym nie tylko kapelusz ale i jarmułkę. Znowu podobało się, gdy po raporcie leśniczy Weretyński, zapytany dlaczego podchodząc do kolejki pochyla się, odpowiedział, że wsadzał żołędzie dębu tam, gdzie zauważył, że sadzonka zaschła. Wizytacja skończyła się szczęśliwie, goście odjechali, a my wszyscy odpoczęliśmy z ulgą.

Miałem też  polowanie na wilki, urządzone  specjalnie dla wojewody Białostockiego –Kościałkowskiego /kolegował się z Zosią na studiach w Piotrogrodzie/. Wilki były otropione i w jednym oddziale otoczone sznurami łowieckimi. Wynik był dobry — padło 4 wilki, ale wojewoda spudłował, ja natomiast zabiłem dwie sztuki,  z których jednego udało się  podrzucić wojewodzie, jednego zabił dr. Fedorowicz z Białegostoku, a jednego jeden  z  leśniczych. Mam z tego polowania fotografię myśliwych z czterema wilczurami ułożonymi przed nami. Miewałem też przyjemne chwile, gdy dyrektor Rogiński przyjeżdżał na wiosenne toki głuszców. Prawie zawsze miał szczęście i cieszył się zabierając ze sobą czasami nawet dwa głuszce. Polowanie to jest bardzo trudne, gdyż tokujący samiec tylko w czasie śpiewu nic nie słyszy/zatykają się jego słuchy/, ale w przerwach, najmniejsze trzaśnięcie gałązki powoduje spłoszenie się samca i odlot. Bardzo trudne więc było podejście do tokującego zwykle w górnych gałęziach sosny. Miałem jednak doskonałego -  w czasie toków -  podprowadzacza -  gajowego Klukowskiego, który prowadząc pod rękę myśliwego do drzewa z tokującym samcem, gdy usłyszał zanikający śpiew , zatrzymywał się niejednokrotnie z podniesioną nogą, by nie powodować jakiegoś szmeru. Mnie nie bardzo szczęściło się z głuszcami- miałem tylko jednego za cały czas mej kadencji w Waliłach. Mnie, ex- kawalerzyście, bardzo przyjemną była tradycja stała– na moje imieniny 15,08/Marian/ zwykle wyjeżdżał przed ganek nadleśniczówki, konny pluton gajowych, pod dowództwem jednego z leśniczych. Po spotkaniu na ganku, zapraszałem winszujących, traktując wódką i smacznymi  zakąskami. Przyjemnym to było. Niestety nie pamiętam już wszystkich nazwisk gajowych, ale pamiętam między nimi, starszego już Bułatewicza, doskonałego tropiciela wilków. Był też pracujący jako stróż składnicy przy kolei, stary kozak doński - Filipow, który uciekł z Rosji prześladowany za zbyt lewicowe poglądy o które posądzali go urzędnicy carskiego reżymu. Był bardzo przywiązany do mnie, zachwycał się, że chodząc, zawsze trzymam się prosto. Miałem też raz „przyjemną" lustrację prezydenta R.P. Ignacego Mościckiego. Jadąc na polowanie do Białowieży, przejeżdżał szosą przez Waliły na szlaku Białystok– Wołkowysk. Otrzymałem z ministerstwa telefoniczne polecenie, by uroczyście uhonorować ten przejazd. Cóż miałem począć? Zebrałem gajowych– pieszych z leśniczym i ze mną na prawym flanku. Gdy korowód  samochodów przejeżdżał, osalutowałem prezydentowi, otrzymując  "łaskawe" kiwnięcie ręką i „miły" uśmiech, ot taka fanaberia łechcąca jego ego. Pamiętam też wzruszające pożegnanie na dworcu w Waliłach, gdy wyjeżdżałem z rodziną do Poznania, zgotowane mnie przez  pracowników nadleśnictwa i tartaku. Wsiadaliśmy do wagonu przy okrzykach „szczęśliwej drogi", "powodzenia na nowym posterunku" itp., wzruszające to było pożegnanie. Doktor Hankiewicz i pani Zofia Skrzeszewska, gdy pociąg ruszył, długo machali rękoma i żegnali nas. Nam też było wilgotnie w oczach. Wkrótce Waliły przesłoniły się mgiełką oddalenia, a pociąg biegł dalej przez Białystok, Warszawę do Poznania. Zakończył się pracowity, dobry okres mego życia."

Autorem historii jest Pan Tadeusz Żuczkowski,  więcej opowiadań znajdziecie na blogu Pana Tadeusza: http://tak-bylo.blog.pl/